środa, 18 listopada 2009

Koncertowo!


No właśnie właśnie...troszkę po czasie piszę , ale napisać muszę. Zanim blog ten wystartował pełną parą stało się parę ciekawych zdarzeń o których nie sposób nie napisać. Jednym z takich wydarzeń były koncerty które miałem szansę obejrzeć w ostatnim miesiącu, a były to koncerty dwóch kapel których fanem jestem nie od dzisiaj,a których show nigdy nie miałem zaszczytu zobaczyć. Mowa tu o dwóch łódzkich kapelach: Bruno Schulz (08.10.2008) i Cool Kids of Death (07.11.2008). Jak już wspomniałem znam je nie od dzisiaj, i chyba tym większym było to dla mnie przeżyciem słysząc np. C.K.O.D na żywo podczas gdy pierwszy raz usłyszałem o ich "butelkach z benzyną" w wieku bodajże 12 lat. Dorastanie na tych bezczelnych, bezprecedensowych słowach buntu, przemawiających tak szczerze i dobitnie do duszy młodego chłopaka i usłyszenie tej samej nauki wielkich mistrzów na żywo to wydarzenie niemalże mistyczne.

Piosenki o banalnej miłości[patrz "piosenki o miłości'], którą dzięki nim zacząłem się brzydzić, trendy i styl który ukształtował moją osobowość i smak muzyczny["hey chłopcze"], aż po pedagogiczne "uważaj" i wypełnianie nużących podróży na Hute nutami płyty "Afterparty"...taaaak... to jest ten smak, ta cholernie kurewska gorycz, przeplatana dziwnym posmakiem relacjonizmu tworząca coś na kształt bittersweet-doznania! Tego nauczyli mnie Panowie z "kulek". Relacja z koncertu? Wybaczcie to się po prostu działo, nie panowałem nad ani jedną minutą, ani jednym uderzeniem stopy...po prostu oddałem się żywiołowi wraz z otaczającym mnie tłumem postpunkowców, intelektualistów, dresiarzy, metali...wszelkiej maści człowieków których łączyło wtedy jedno. POCZUĆ TO!
O przepraszam jednego nie zapomnę... Utworu "uważaj" zagranego na koniec setu i reakcji studenckiej publiczności zgromadzonej w Żaczku... Pretty Awesome Odlot i uniesienie!



Nie mniej wspaniali, koledzy z miasta wyżej wymienionych mistrzów - Panowie z Bruno Schulz, wcale nie wypadali blado podczas koncertu w Imbirze. Aczkolwiek atmosfera tego upodlonego, lecz jakże zacnego miejsca dostarczała zupełnie innych wrażeń. Ten wieczór wspominam raczej jako spoglądanie w sufit i dosięganie wargami piwa w celu ich "zwilżenia". Ciekawa kameralna sceneria, spokój i cisza sprzyjały dodatkowym interpretacjom znanych mi wcześniej "tańców balwochwalczych", czy "elektrowni"... Spoglądanie na scenę nie było konieczne, a nawet stao się czynnością dość uciążliwą na skutek aktywnych działań ciała jednego Pana który ewidentnie nie uplasował się rangą do poziomu muzyków. Mowa tu o człowieku ubranym ni to jak indieboy, ni to jak rockowiec, ni to jak technoboy...od taki sobie leszczyk wywijający łapkami na prawo i lewo i robiący "rybkę" co kilka taktów...Obraz dość żenujący, zwłaszcza w towarzystwie takiej muzki. No ale nie piętnujmy, każdy ma prawo również do cielesnych interpretacji sztuki ;)

1 odpowiedzi:

kupie_w_klubie pisze...

oj bo niewiesz jak to jest nagrzac sie i isc na koncert ; p elopozdro (apropo tego chlopczyka na koncu ;p)

Prześlij komentarz